Nauka czytania trwa. Uczy się całe rodzeństwo. Uczę ich ja, uczą się nawzajem, młodszy starszego, starszy młodszego. A z pewnością dzięki takiemu stanowi rzeczy wzrasta ich motywacja, gdyż dla nich zabawa w słowa jest czymś naturalnym, od kołyski.
Słowa ogląda najmłodszy Kacperek. Dwa zestawy po trzy razy dziennie.
Do oglądanych słów rechocze, dlatego nie muszę zważać na jego humor, bo same karty poprawiają mu nastrój. Z drugiej strony, czemu ma się nie cieszyć. Albo leżakuje, albo królewicz jest noszony, albo nachalnie obstąpiony przez rodzeństwo, więc sesje są odskocznią od tej monotonii. Póki co wszystko odbywa się w miarę systematycznie, z przyjemnością. Ja wyjątkowo mam przygotowany grafik wywieszony na lodówce, i tym razem mam zamiar się go trzymać i razem z Kacperkiem przejść przez wszystkie etapy. Ale i tak gdzieś tam pozostaje takie niedowierzanie, że ten Maluszek dostrzega słowo, że je zapamiętuje. No ale za moimi plecami stoi cały sztab fachowców: Doman, małżeństwo Minge, dr Czerska (choć jej osobistej metody nie znam, czytam bloga, i wiem tylko, że ona też propaguje czytanie globalne, szkoda, że przeszkolenie jest takie drogie mhm) i oczywiście Pani Maria Trojanowicz - Kasprzak. I oni wszyscy mi szepczą, pokazuj, bo możliwości dziecięcego mózgu są niesamowite i szkoda je marnować.
Takie oglądanie kart chyba nic nie dało Filipkowi, choć może tak nie do końca, bo... tak naprawdę to pojawiły się dwie długie przerwy (bardzo długie) w pokazywaniu słów, no i nie doszłam z nim nawet do etapu krótkich zdań. Więc nawet z tych pokazywanych raczej nic nie pamiętał. A i wprowadzone słowa nawet w zabawie nie były zapamiętane. Już zaczęłam myśleć, że robię coś źle, gdy któregoś dnia zauważyłam, że jednak coś w tej małej łepetynce zostaje. I tak z Filipem bawię się w słowa (często równocześnie z Mikołajem - dla niego to powtórka) a także wprowadzam mu czytanie sylabowe - trochę ściągam z metody krakowskiej (ale i trochę wprowadzam zmian).
Zobaczymy, co z tego miksa wyniknie. Fifiś tymi zabawami zachwycony, sam się dopomina. Hit to zabawa w samolot. Moi pasażerowie siedzą w samolocie (czyt. na huśtawce), a żeby lecieć wysoko i daleko muszą wykupić bilet (czyt. przeczytać słowo globalnie). I tak na przykład lądują na Antarktydzie, a tam goni ich niedźwiedź polarny albo inny straszliwy zwierz. Na każdym kontynencie coś ciekawego się znajdzie. (I tu liczę na podziw i uznanie Drogiego Czytelnika (jeśli takowy się tu w ogóle pojawił), że ja, zwykła matka, realizuję program Ministerstwa Oświaty, by kształcenie było zintegrowane. Proszę i czytanie, i przyroda, o i liczenie muszę wprowadzić! i naukę języka obcego!). Się rozpisałam. Wracając do tematu. Filip czyta kilkanaście słów globalnie, zna samogłoski, poznaje sylaby z "p", ale jako krótkie słowa globalne. Trochę pokręciłam, tzn. że za każdą sylabą kryje się konkret. I gdy nie pamięta sylaby mówię:- Fifiś a jak mówił koń, którego bolały zęby? - Pyyyyyy. - A no jasne, że py. Świetnie.
Albo innym razem trzeba wjechać samochodzikiem do garażu - słowa, albo trzeba dane słowa podać pacynce do zjedzenia. A już jest najlepiej, jak o dany wyraz kłócą się pluszaki. Wiele zabaw wymyślonych na poczekaniu. O na przykład, w ogródku dostawałam błotne breje do jedzenia (pyszne zupy i co tylko moja dusza mogła sobie zażyczyć do jedzenia). To pach, rozkładam zalaminowane sylaby, słowa i mówię: -Poproszę kanapkę "auto" . I na auto jest nasypany piasek, położona trawa. I dostaję kanapkę do jedzenia. Dzieci zadowolone. I mama zachwycona, że przechytrzyła smyków, czytanie wprowadziła. I mimo, że cały dzień spędzony na powietrzu, czytanie zrealizowane.
A czasem wystarczy tylko obejrzeć prezentację PP w komputerze.
Filip jest na początku drogi, ale posuwamy się małymi kroczkami do przodu.
Mikołaj. Mikołaj od półtora roku czyta globalnie (też ma na koncie dwie długie przerwy), część wyrazów zapomniał, ale i wiele pamięta. Pojawiło się zainteresowanie literami. -Mama a okulary to zaczynają się na O. - Mama a ta literka to tak jak w słowie kot. Itp. Nawet proste krótkie słówka zbudowane z liter, które zna, zaczął głoskować. G ł o s k o w a ć. Nastąpiło to, czego wystrzegałam się rękami i nogami. Dlatego też rozpoczęłam z nim nauczanie sylabowe. I mam nadzieję to głoskowanie wyprzeć, choć to trudne. Ale i globalnie też dalej powtarzamy, dalej poznaje nowe słowa, które wydaje mi się, że łapie szybciej niż na początku.
Pozbierałam wszystkie elementarze, jakie w domu mam, spisałam słowa, zwroty, jakie dziecko poznaje na początku.
I tu pojawiło się "czytanie stolikowe", które oczywiście nie sprawiło tyle frajdy, co wcześniejsze zabawy. I zaczęło się kręcenie nosem!
A ja myślałam, co tu począć. No ale jeśli to czytanie nazwać odszyfrowywaniem kodów piratów, a na koniec mama zarzuca syna na ramię i gna z nim na wyspę skarbów, ooo to całkiem co innego, zmienia postać rzeczy. - Mamo pobawimy się w wyspę skarbów? - Mikiś, ale to musimy iść na górę, bo tam są kartki (jesteśmy na dworze). - No to co. - No dobra, to chodź. I nie myślcie sobie, że ta wyspa skarbów to słodycz czy nowa zabawka. Pewnie i mój budżet by tego nie wytrzymał. Wyspa skarbów, to pająk na suficie, kamień na dworze, szuflada, która kryje wiele staroci, a nawet (i tu przepraszam za słownictwo) sraki ptaków na balkonie. Czy to nie cudowne, że byle czym można zachęcić dziecko do czytania? :)
P.S. A kto jest masochistą, może jeszcze poczytać o mojej niegasnącej miłości do czytania globalnego, o tu.
Ambitnie lecicie z programem! Życzę powodzenia! Takie duże czerwone napisy też mamy, ale po angielsku.
OdpowiedzUsuń